Do Vrangu dojechaliśmy dość sprawnie. Tuż przed Yamchun udało nam się zatrzymać maszynę, która zawiozła nas do kolejnego punktu podróży. Musieliśmy oczywiście zapłacić za tę przyjemność - autostop funkcjonuje tu dość niechętnie. Od pary zapłaciliśmy po 15 TJS.
Po wyjściu w centrum wsi dostajemy "zaproszenie" do tutejszego OVIRu - milicja wypytuje się dokąd zmierzamy i spisuje nasze dane. Miło gawędzimy, pytamy o drogę na przełęcz.Po wyjściu z powrotem na główną ulicę od razu mieliśmy towarzystwo :) dzieciaki jak karaluchy wyłaziły z każdego zakamarka i przybiegały się przywitać. Przekrzykiwały się wzajemnie zadając nam proste pytania w języku angielskim. Pytały się skąd jesteśmy, jak mamy na imię, ile mamy lat... po czym grzecznie oferowały pomoc. I z tej pomocy skorzystaliśmy. Zależało nam by trafić do pewnej starszej pani, z którą razem jechaliśmy z Khorogu do Ishkashim, a którą potem spotkaliśmy jeszcze raz na bazarze afgańskim, gdzie zaprosiła nas do swojego domu we Vrangu. Pokazaliśmy dzieciakom jej zdjęcie w aparacie i po chwili usłyszeliśmy okrzyk radości z ust jednego z maluchów: "to moja babuszka" :) po chwili siedzieliśmy już wygodnie na poduchach i popijając czaj gawędziliśmy o czym się dało.
Popijając tadżyckiego browarka na schodach jednego z domów żegnamy się z Martą i Kubą, którzy ruszają w stronę Kirgistanu (ich wiza kończy się za 5 dni), my natomiast w towarzystwie 11-latka wychodzimy ze wsi i zaczynamy piąć się w górę. Naszym celem jest przełęcz Vrang (5024 m n.p.m.). Przy stupie buddyjskiej rozdzielamy się z maluchem.
Wystartowaliśmy chwilę po 15. Początki drogi były dość trudne - po pokonaniu dwóch bardzo stromych podejść zrobiło się na tyle późno, że postanowiliśmy rozbić namiot. Wspięliśmy się około 1000 m w górę. Spaliśmy na wysokości 3400 m n.p.m. Widoki robiły się coraz piękniejsze. Blisko 7-tysięczne szczyty Hindukusza majaczące w oddali, robiły na nas naprawdę duże wrażenie.
Kolejnego dnia udało nam się sprawnie przejść na wysokość 4500 m n.p.m. Odczuliśmy już wysokość, zaczęły boleć głowy, nie mieliśmy apetytu, ani ochoty na zrobienie sobie kolacji. Było widać już naszą przełęcz. Rozkładając namiot usłyszeliśmy dziwne nawoływania i gwizdy - okazało się, że po drugiej stronie rzeki są domy pasterskie! nie mieliśmy jednak siły by tam zejść.